Czas na temat, który jest dla mnie największym wyzwaniem, czyli o zużywanie kosmetyków. Co prawda nie mam większych problemów z nieotwieraniem czwartego, nowego tuszu do rzęs i w miarę możliwości staram się wykończyć kosmetyk zanim otworzę jego następcę.
Ale nie o to chodzi. Z lekką zazdrością patrzę na denka innych blogerek, których przeciętna ilość skończonych mazideł znacznie przewyższa moje. Dziewczyny, jak Wy to robicie? Zdradźcie sekret :)
W styczniu postanowiłam, że nie będę uparcie trzymała się kosmetyków, które wybitnie się u mnie nie sprawdziły. Zdałam sobie sprawę (woooow) że i tak ich już nie użyję. Zresztą przeleżały już swoje, więc tak czy tak - powinny trafić do kosza.
Zanim jednak przejdę do nieszczęsnych bubli, napiszę o czymś, bez czego nie wyobrażam sobie mojej kosmetyczki. Absolutny hicior, o którym pisałam w ostatnich ulubieńcach. Kolagenowe płatki pod oczy L'biotica towarzyszą mi nieprzerwanie od tego czasu. Uwielbiam! Tak, mam już kolejne opakowanie.
Za to żel pod oczy z Flos-Lek (wersja ze świetlikiem lekarskim i herbatą) mnie nie zachwycił. Przyjemnie chłodził i zapewne przez ten chłodzący efekt minimalnie zmniejszał opuchnięcia. Nie nawilżał jakoś specjalnie. Dodatkowo jest bardzo niewydajny produkt, w opakowaniu w ekstremalnie grubym denkiem. Gdy zobaczyłam, że już się kończy to poczułam się trochę oszukana. Starczył mi może na 2-2,5 tygodnia? Słabo.
Ten zmywacz do paznokci z pewnością znają wszyscy - zdecydowanie najlepszy jaki miałam. Zazwyczaj kupuję po prostu kolejne opakowanie. Jeżeli coś mi odbije i zdradzam go z innym, potem bardzo tego żałuję. Zmywacza ISANA nic nie przebije.
Do szamponów Batiste mam bardzo mieszane uczucia. Owszem, robią to, co mają robić - odświeżają włosy, dodają im trochę objętości. Bielą włosy, ale nie mam problemów z wyczesaniem pudru. Ale zapachy... ten powyżej, Sassy & daring wild pachniał starszą panią. Poleciałam na ładne opakowanie. Niestety, taki szampon jest bardzo niewydajny. Wystarcza na kilka użyć.
Rzecz niespotykana - w styczniu wykończyłam aż dwa zapachy. Oba to absolutne hity.
Pierwszy z nich to mgiełka z Avonu o najlepszym zapachu ever: słodka śliwka i wanilia. Gdyby nie to, że mam cały zapas perfum wszelkiego rodzaju natychmiast zamówiłabym mgiełkę po raz kolejny. Zapach jest słodki, mocny, otulający. Uwielbiam go zwłaszcza na jesień. Długo się utrzymuje. Jedna buteleczka starcza na bardzo długo. No właśnie, buteleczka... moja miała mały wypadek :P Spadła mi i denko zaczęło przeciekać - a że miałam jeszcze około 3/4 pojemności to podjęłam się szybkiego ratowania mgiełki. Akurat kończył mi się jakiś produkt do włosów - wylałam te ostatnie krople, wypłukałam butelkę i przelałam mój ukochany zapach w nowe miejsce. Całe szczęście - byłaby to ogromna strata.
Kolejny zapach to woda toaletowa z Oriflame - miała się pojawić w ulubieńcach, ale wyjechałam i post jakoś nigdy się nie pojawił. Po powrocie czekała na mnie jeszcze resztka produktu, w sam raz na ostatnie użycie. Niestety, zapach First Rendezvous pojawia się w katalogu niezwykle rzadko - pojawia się w edycji limitowanej. Na stronie widnieje cena 39.90, jednak ja kupiłam go za 15-20 zł. Jakiś czas temu wypatrzyłam go w jakiejś ulotce i zamówiłam jeszcze jedno opakowanie. Na razie go oszczędzam. Co do samego zapachu - nie znam się na nutach zapachowych, ale wyobraźcie sobie sytuację: dziewczyna przytula się do chłopaka (ale takiego przystojnego) i ich zapachy mieszają się ze sobą. Tak właśnie mi to pachnie - niby świeżo, ale z mocnym akcentem, niby kobieco, ale ma też w sobie coś z męskiego zapachu. Dla mnie cudo!
W tym miesiącu w denku wylądowało dużo kosmetyków Avon. O tuszu Supershock MAX pojawił się już post. Całkiem niezły tusz, ale bywał kapryśny.
U góry korektor rozświetlający w pędzelku - nawet mi się podobał efekt rozświetlenia, ale nie można się po nim spodziewać super krycia. Jego największym minusem jest to, że jest bardzo niewydajny - to moje któreś z kolei opakowanie. Wyrzucam, bo leżał zapomniany bardzo długo - przerzuciłam się na korektory które mają szansę lepiej zakryć moje monstrualne cienie pod oczami.
Dalej aż dwa korektory w sztyfcie z serii Color Trend. Bardzo dobry, jest jednak bardzo ciężki - pod oczy nie nada się absolutnie. Za to bardzo dobrze zakrywa niedoskonałości skóry. Od jakiegoś czasu nie mam jednak większych problemów z cerą więc zmienię go na coś lżejszego.
Do czarne kółko to paleta kolorowych korektorów - teraz jest reklamowana jako wielka nowość w Avon. Ten produkt pojawiał się w katalogach już od bardzo dawna, ale w edycjach limitowanych. Zużyłam trzy kolory. Ostatni pomarańczowy został - nie przydał mi się do niczego. Nie chcecie wiedzieć ile przeleżał czekając na swoją szansę. Niestety, od tego czasu wypróbowałam inne kolorowe korektory które były znacznie, znacznie lepsze niż te z Avonu. Teraz, gdy mam porównanie, stwierdzam, że były raczej kiepskie. Szansy nie będzie.
Kolejne dwa produkty do twarzy. Koło to pozostałość po pudrze Stay Matt od Rimmel. Bardzo go lubię. Dobrze matuje, nie robi maski na twarzy. Szczerze nie cierpię za to jego opakowania - górna część zawsze mi popęka, aż w końcu rozsypie się w drobny mak. Teraz mam kolejne opakowanie i zgadnijcie co? Już pękło! A co z nim zrobiłam? Tylko kilka razy otworzyłam (o ja niedobra...).
Na ten kosmetyk czekałam od kiedy zaczęłam pisać ten post. Podkład od Miss Sporty, So Energetic Natural Radiance i blablabla... Najlepiej to spalcie. Poważnie. Najgorszy podkład jaki miałam na twarzy... przez może jakieś 2 minuty. Po tym czasie od nałożenia podkład zaczął się rolować. Nie musiałam nawet dotknąć twarzy. Wyglądało to, jakbym nie myła twarzy przez tydzień. Okropieństwo. Dawałam mu kilka szans, na różnych kremach. Produkt beznadziejny.
Powróciłam do WellnessPack z Oriflame. Choć moje paznokcie są już w nieco lepszej kondycji i nawet pozwalam sobie na ich malowanie, to boję się, że coś może zaraz popsuć. Nie używałam go przez wyjazd, zwyczajnie nie chciało mi się go targać. Teraz z okazji zimy czuję się lekko osłabiona, stwierdziłam więc, że zużyję to, co już mam. Na razie nie jestem w stanie wiele napisać. Zobaczymy.
Na sam koniec dwie próbki. Cytrusowy krem rozjaśniający firmy Frutique był cudowny, więc spodziewałam się podobnych zachwytów na temat żelu peelingującego z ekstraktem z papai. Niestety - śmierdzi okrutnie, na produkt jakby nie chciał się do końca zmyć, stworzył na twarzy dziwną barierę, która potem rolowała mi się na twarzy podobnie do podkładu z Miss Sporty. Brrrr!
Generalnie lubię kremy z Ziai. Spróbowałam kremu Ulga na dzień i myślę, że w przyszłości skuszę się na pełne opakowanie. Nawilża, szybko się wchłania i koi skórę. Po takiej niewielkiej ilości wydaje się przyjemnym produktem.
Jak widzicie denko nie jest szczególnie duże. Cieszę się, że w końcu pozbyłam się totalnych bubli - podobne czystki muszę robić częściej. Czekam na Wasze denka i liczę na fajne rekomendacje :)