wtorek, 25 listopada 2014

Między fiordami czyli co przywiozłam z Norwegii

W jednym z poprzednich postów wspominałam, że oferta kosmetyczna w Norwegii nie zachwyciła mnie (delikatnie mówiąc). Wybór jest o wiele mniejszy, najczęściej pojawiają się marki znane i popularne także w Polsce. Te same produkty są często sporo droższe niż w naszym starym, dobrym Rossmannie.



Nie myślcie jednak, że z podróży nie przywiozłam żadnych kosmetyków. Skupiłam się jednak na markach albo całkiem w Polsce nieznanych, albo takich których kosmetyki nie tak łatwo dostać.



Bardzo się ucieszyłam, kiedy dowiedziałam się, że w Norwegii jest dużo aptek/drogerii sieci Boots. W głowie od razu zapaliła mi się żaróweczka i pomyślałam "Soap & Glory!". Produkty powyżej kupiłam podczas wycieczki do Trondheim. Spodziewałam się, że Boots będzie duży, przecież Trondheim to duże miasto, a i sklep znajdował się przy jednej z głównych ulic. Zdziwiłam się mocno kiedy zobaczyłam małą klitkę... Na szczęście kosmetyków S&G było tam pod dostatkiem. Od razu chwyciłam żel "Clean on me" a zaraz potem krem do rąk "Hand food" - wybrałam to, nad czym zachwyty często słyszałam na Youtube. Trochę dłużej zastanawiałam się nad scrubem, w końcu wybrałam "śniadaniówkę" i nie żałuję, choć mówię to póki co tylko ze względu na zapach - jest boski!
Oczywiście, że nie mogę się doczekać ich testowania.


 

Kolejny produkt to połączenie pielęgnacji i kolorówki. Balsam do ust Lypsyl kupiłam pod wpływem impulsu podczas zakupów spożywczych. Tak, poleciałam na pudełko :) Ma mocny, kwiatowy zapach, daje ładny, naturalny, półtransparentny kolor. Całkiem nieźle nawilża.


 

Historia palety Metal Eyeshadows jest dosyć długa - polowałam na nią prawie trzy miesiące. Na początku znalazłam szafę zupełnie nieznanej mi firmy Viva la Diva w Cubusie (w Norwegii drogerii jak na lekarstwo, natomiast często zdarza się wnęka z kosmetykami w sieciówkach jak H&M czy Cubus właśnie). Po powrocie do mieszkania weszłam na stronę internetową marki, a tam znalazłam JĄ. Paleta metalicznych cieni - to coś, czego w mojej kolekcji brakowało! 


 


Od tamtej pory co jakiś czas zaglądałam do Cubusa by zobaczyć, czy paleta się pojawiła. Ze wszystkich palet  nie było właśnie tej, mojej wymarzonej. Wkrótce straciłam nadzieję, stwierdziłam, że może to jakaś stara kolekcja i nie ma już szans, by gdziekolwiek ją dostać. Na DWA DNI przed wyjazdem towarzyszyłam koleżance w ostatnich zakupach i jak zwykle kręciłam się przy kosmetykach. Właściwie z nudów, nie oczekując niczego, spojrzałam na dolną półkę - i tam oto była, leżała sobie najzwyczajniej na świecie. Uznałam, że to przeznaczenie :).



Skoro jeszcze mowa o Viva la Diva wybrałam sobie jeszcze dwie szminki. Ciemniejsza, Euphoria (nr 97) jest cudowna! Daje mocny, śliwkowy kolor, długo się utrzymuje. Pomadka w tym akurat kolor ma też lekko błyszczące, "mokre" wykończenie. Druga szminka, Pink Peach (nr 59) jest dokładnie taka, jak mówi jej nazwa. To typowa brzoskwinia, dla mnie jest to niezły kolor nude - dobre wyważenie między beżem a różem. Niestety, ten kolor podkreśla zaglębienia moich ust, co nie wygląda ładnie. Może sprawdzi się w połączeniu z inną pomadką?

Myślę nad zrobieniem prezentacji/recenzji palety jak i szminek. Trochę się jednak martwię jak mój aparat odda kolory, zwłaszcza cieni.

O których z tych produktów chciałybyście jeszcze poczytać? :)


środa, 29 października 2014

Ulubieni towarzysze październikowej niedoli :)

Wybranie ulubieńców października sprawiło mi niewielkie trudności. Odkąd wróciłam, przeżywam drugą makijażową młodość - dawno niewidziane kosmetyki cieszyły mnie tak, jak nowe. A więc prawie codziennie używałam innych produktów. Udało mi się jednak wybrać kilka produktów, które zaskarbiły sobie szczególnie moją sympatię.


W tym miesiącu nie miałam za wiele szczęścia, jeżeli chodzi o pielęgnację - zachwyciły mnie tylko dwa kosmetyki. Pierwszy z nich to największe zaskoczenie! Kolagenowe płatki pod oczy z firmy L'biotica - ja postawiłam na wersję mającą redukować cienie pod oczami oraz opuchnięcia. Do produktu podchodziłam sceptycznie: mam największe cienie pod oczami na świecie i trudno mi znaleźć kosmetyki (czy to z kolorówki, czy z pielęgnacji) które mi z nimi pomogą.

Nie spodziewałam się niczego więcej niż nawilżenia, dlatego jakie było moje zdziwienie, gdy zdjęłam płatki po 20 minutach a skóra pod oczami była nie tylko nawilżona, ale też pięknie rozświetlona, mięciutka a cienie pod oczami były o wiele mniejsze i jaśniejsze. Sama w to na początku nie wierzyłam, ale to naprawdę działa.



To opakowanie jest już puste i pojawi się w najbliższym projekcie denko. Nie wyobrażałam sobie jednak zrobienie posta o ulubieńcach i niepokazanie tego cuda.

Zaczęły się chłodniejsze dni i jak to zwykle bywa jesienią i zimą, moje usta cierpią na przesuszenie i pękanie. Z lekkich balsamów do ust powróciłam do produktu większego kalibru.




Regenerujące serum do ust Extra Soft Bio marki Eveline pomogło mi w momencie, kiedy miałam już mocno poranione usta. Dwie noce i po sprawie.

Czas na produkty kolorowe. Wspominałam już, że mam problem z zakryciem cieni pod oczami? Październik był dla mnie bardzo szczęśliwy pod względem walki z tym kompleksem. Oprócz świetnych płatków pod oczy używałam także korektora rozświetlającego od KOBO: Modeling Illuminator. Ma dobre krycie i pięknie rozświetla spojrzenie.



Puder All about matt! z Essence jest, jeżeli mnie pamięć nie myli, wycofywany. Dlatego szkoda, że trafiłam na niego dopiero teraz. Z tym produktem zdecydowanie trzeba uważać - przy pierwszym użyciu miałam na twarzy mąkę. Nauczyłam się z nim pracować i matuje na bardzo długo, przedłuża trwałość makijażu, a dodatkowo minimalnie rozjaśnia podkład - mnie ten efekt bardzo się podoba.


W tym miesiącu najwięcej szalałam z makijażem oczu, sprawiało mi to ogromną radość. Spośród wielu używanych przeze mnie produktów te zasługują na wyróżnienie. Color Tattoo z Maybelline w odcieniu On & On Bronze pojawił się już kiedyś w moich ulubieńcach. Tak się jednak złożyło, że nie zabrałam go na wyjazd (bardzo to głupie z mojej strony!). Strasznie się za nim stęskniłam i uświadczyłam się ponownie w przekonaniu, że jest to wyjątkowy produkt.

W makijażach często towarzyszyła mi żelowa kredka od Essence w ciekawym, niebieskozielonym kolorze (niestety nie ma numerka ani nazwy koloru). Używałam jej zarówno do podkreślenia górnej jak i dolnej powieki, w zależności od makijażu. Jest trwała, dobrze się rozprowadza. No i ten kolor! Zdjęcia nie oddają go dobrze - to morski kolor z delikatnymi drobinkami (pokombinowałam trochę w programie graficznym, by podkreślić jego zielony odcień). Pod światło delikatnie się mieni.




Na koniec tusz do rzęs Twist up the volume. Planuję napisanie o nim osobnego posta, dlatego nie będę tu pisać za wiele. Musicie jednak wiedzieć że towarzyszy mi wiernie od dłuższego czasu i jestem z niego zadowolona.

Czego Wy używałyście w tym miesiącu? Polećcie coś fajnego i pozwólcie mojej drugiej młodości trwać dłużej. :)

wtorek, 14 października 2014

Gdzie byłam jak mnie nie było?

Ostatni post pochodzi z drugiej połowy maja. Wtedy właśnie rozpoczęło się u mnie szaleństwo załatwiania formalności, wcześniejszego zdawania egzaminów i przygotowań wszelkiej maści. Miałam przed sobą największą w moim dotychczasowym życiu podróż. Stresu było co nie miara, choć z drugiej strony byłam niesamowicie podekscytowana. Nigdy nie myślałam że przyjdzie mi spędzić trzy miesiące pod kołem podbiegunowym!


W zasadzie nigdy nie myślałam o zwiedzeniu Norwegii. Skandynawia wcześniej nie interesowała mnie jakoś wybitnie. Szczerze - gdy pojawiła się oferta praktyk zgłosiłam się spontanicznie. Nawet nie oczekiwałam, że się dostanę. A jednak - ostatnie miejsce w grupie trafiło się mnie!

Uczucia miałam mieszane. Przerażała mnie długa podróż (dwie godziny samolotem, potem wiele godzin czekania na pociąg a na koniec CZTERNAŚCIE godzin jazdy tymże pociągiem). Powtarzałam sobie jednak, że być może to jedyna w życiu okazja na przeżycie czegoś wyjątkowego. Cieszyłam się na praktyki pod kierownictwem zagranicznej uczelni. Planowałam też częste aktualizacje bloga - moje praktyki dotyczyły social media, mogłam to więc łatwo podciągnąć pod pracę. No i cieszyłam się na nieznany mi rynek kosmetyczny, tylko czekający na odkrycie! Jak było w tej materii, możecie domyśleć się z braku postów. Wrócę do tego za chwilę.



Po długiej i trudnej podróży znalazłam się w miejscu docelowym - miejscowości Mo i Rana. Choć jest to trzecie największe miasto w północnej Norwegii, dla nas było to maleńkie miasteczko. W dodatku trafiłyśmy tam pierwszego lipca, a w Norwegii jest to miesiąc urlopowy. Mo i Rana była więc wyludniona a Campus na którym miałyśmy mieć praktyki, nie funkcjonował. Zostało to jednak ujęte w naszym programie praktyk: cały lipiec miałyśmy poświęcić na projekty własne (w moim przypadku było to pisanie prac magisterskich). Nie przeszkadzało nam to. Mogłyśmy spokojnie zaklimatyzować się w nowym miejscu i pozwiedzać. Atrakcją pierwszych dni pobytu było chodzenie po sklepach, głównie spożywczych, porównywanie ich oferty i cen. Początki były trudne: przeżyłam szok cenowy. Wtedy też zauważyłam, że oferta kosmetyczna, przynajmniej w Mo (nie wiem jak w dużych miastach), jest dość uboga, zwłaszcza jeżeli chodzi o kosmetyki kolorowe: w każdym sklepie jest to samo, a są to głównie kosmetyki łatwo dostępne w Polsce. Ceny zaś były o wiele wyższe. Wtedy zrozumiałam, że aktualizowanie bloga będzie bardzo trudne, jeżeli nie niemożliwe.

Ale nie to było najtrudniejsze. Najtrudniejsze były białe noce. Na początku niesamowicie mi się to podobało - była godzina 22, ba, pierwsza w nocy, a na dworze zupełnie jasno. Dzień trwał bardzo długo i dawał nowe możliwości. Jednak przez białe noce zupełnie się rozregulowałam - zasypiałam o 4, by wstać o 13. Zdarzało się, że nie spałam 2 dni pod rząd, by potem paść na 12 godzin i obudzić się o przedziwnej porze dnia.
Mo i Rana po godzinie 23!

Dodatkowo walczyłyśmy z niesamowitymi upałami. Tak, z upałami. W walizkę zapakowałam w większości jesienne ubrania, nie zapomniałam też o butach trekingowych, polarze i ciepłej kurtce, a tymczasem, tym, czego najbardziej potrzebowałam, były letnie sukienki. Miejscowi powtarzali nam: "You're so lucky!" - pogoda była piękna a temperatura była najwyższa od wielu wielu lat. Większość z nas chciała uciec od upałów, zamiast tego zdarzały się dni, kiedy w Norwegii było cieplej niż w Polsce.




Gorąco było także podczas wyprawy na lodowiec Svartisen. To jedna z moich ulubionych wycieczek podczas tych trzech miesięcy. Jak zwykle, szykowałyśmy się na chłodek, a w efekcie końcowym pot spływał nam po plecach. Już wtedy nauczyłyśmy się, że czas jakiejkolwiek wyprawy podany w przewodniku po Norwegii można spokojnie pomnożyć razy dwa. To, co w przewodniku opisane było jako "spacerek", dla nas było niemal wspinaczką. Podczas gdy my strasznie się męczyłyśmy, norweskie dzieci (nawet czteroletnie!) wesoło biegały i skakały po kolejnych poziomach skał, jakby robiły to codziennie. I choć dotarcie do lodowca było dla naszej grupy wyczerpujące, satysfakcja była ogromna. Teraz mogę powiedzieć, że jadłam kanapkę przy lodowcu. :)




Chociaż lipcowe wycieczki dawały dużo radości, wtedy jeszcze nie czułam więzi z tym miejscem. Naprawdę dobrze poczułam się, po połowie pobytu. Pojawili się studenci: wzięłyśmy udział w pierwszym tygodniu roku akademickiego - jest to czas poświęcony na integrację. Brałyśmy udział w podchodach na Campusie, w licznych imprezach, koncertach. Poznałyśmy sporo nowych osób. Jedno mogę powiedzieć na pewno: Norwegowie wiedzą jak się bawić!

Od początku roku akademickiego rozpoczęły się nasze praktyki - były tak samo użyteczne, co przyjemne. Wzięłyśmy też udział w kilku innych zajęciach prowadzonych na Campusie. A że miałyśmy już znajomych czułyśmy się o wiele lepiej. I choć Norwegia jest niesamowicie pięknym krajem (tych krajobrazów nie zapomnę nigdy, serio), to dopiero poznając ludzi poczułam się tam naprawdę dobrze. Nie można powiedzieć by były to szczególnie bliskie relacje (różnice kulturowe w zakresie nawiązywania znajomości i przyjaźni są niezwykle wyczuwalne), to ujęła mnie niesamowita gościnność Norwegów. I chęć pomocy drugiemu człowiekowi. Tak po prostu.

Druga połowa wyjazdu minęła zaskakująco szybko. A im bardziej zbliżał się wyjazd, tym bardziej nie chciałam stamtąd wyjeżdżać. Powrót był, najprościej mówiąc, powrotem do rzeczywistości. Podczas tych trzech miesięcy naprawdę się uspokoiłam, wyciszyłam się. Życie toczy się tam zupełnie innym tempem - nikt się nie spieszy, nie krzyczy. To do tej codziennej nerwówki jest mi teraz najtrudniej się przyzwyczaić.

Naprawdę miałam niesamowite szczęście: piękna pogoda, fjord pod domem, wejście na lodowiec, zwiedzanie okolicznych wysp i inne liczne wycieczki (przepiękne Trondheim, moja miłość), nowi znajomi i fajne imprezy, nowe smaki (brązowy serze, już mi cię brakuje!), wyprawa na ryby, łosie i renifery a przede wszystkim ZORZA POLARNA, która w tym roku pojawiła się wyjątkowo wcześnie - oczywiście, że specjalnie dla nas :).


I tak pokochałam Mo i Ranę i pokochałam Norwegię. I wiem, że moja przygoda w Skandynawii jeszcze się nie kończy. Tylko mam przerwę. :)

------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Mam nadzieję, że podoba się Wam nowa odsłona bloga - szablon wykonała dla mnie Natalia z bloga Blogowe ABC. Wiedziałam, że nie chcę porzucać bloga na zawsze, chciałam też odświeżenia i motywacji do powrotu, dlatego poprosiłam Natalię o pomoc. Ja jestem z szablonu całkowicie zadowolona :).
Na razie nie działają jeszcze ikonki społecznościowe ani kategorie, ale w najbliższym czasie to uzupełnię. Dajcie mi tylko wyzdrowieć (każdy początek nowego roku akademickiego u mnie oznacza chorobę). :)

Mam też nadzieję że jeszcze ktokolwiek mnie pamięta. A nawet jeśli nie, nie mogę doczekać się nowych postów!

piątek, 23 maja 2014

Ciekawy przypadek tuszu SuperShock Max

Będzie to historia pewnej znajomości: pełnej wcześniejszych uprzedzeń, trudnej z początku i cechującej się nagłymi zwrotami akcji. Czy ma szanse na szczęśliwe zakończenie i ciąg dalszy?



Przedstawiam SuperShock Max od Avon - tusz, którego testom oddałam się w ciągu ostatnich trzech miesięcy. Przez cały czas stanowił on (z małymi wyjątkami) jedyny kosmetyk jaki nakładałam na swoje rzęsy. Teraz jego żywot zbliża się powoli ku końcowi. Pora więc na podsumowanie.
Dostępność: u konsultantek Avon

Cena: 36 zł (w promocji 15 zł)

Producent mówi:
"Maksymalny efekt - do 15x grubsze rzęsy bez żadnych grudek. Szokuj spojrzeniem! Zaawansowana pogrubiająca formuła z powiększającymi włóknami i proteinami otacza każdą rzęsę, nadając jej maksymalną objętość bez obciążania. Innowacyjna spiralna szczoteczka ze specjalnie wyprofilowanymi zygzakowatymi kanalikami nakłada na rzęsy maksymalną ilość tuszu."
(źródło)



Stonefox mówi:
Na początku chcę poświęcić minutę zachwytu nad opakowaniem. Wszystkie tusze z tej serii posiadają duże i toporne opakowania, zresztą nie bez powodu, jak się za chwilę okaże. Jednak tylko tusz z, jak myślę, limitowanej, wiosennej edycji zdobi wzór w pawie pióra. Intensywne kolory przyciągają wzrok - coś pięknego! Nie ukrywam: do kupna tego produktu skusiło mnie tylko jego opakowanie...

Jak już wspomniałam, produkt nie ma wymiarów kieszonkowych. Powodem tego równie niekieszonkowych rozmiarów szczotka. Gdy pierwszy raz ją zobaczyłam, stwierdziłam, że w powodzeniem można wydłubać nią sobie oko jak również kogoś wykastrować. Z tak wielką plastikową jeszcze się nie spotkałam. Tym bardziej, że to podstawa szczotki jest słusznych rozmiarów - włoski są natomiast bardzo krótkie.



Samo posługiwanie się szczotką jest wygodne. Wydaje mi się, że problem stanowi sama formuła tuszu. Spieszę z wyjaśnieniem.
Początkowo tusz był OKROPNY: bardzo suchy, trudny do rozprowadzenia. Dodatkowo pozostawiał na rzęsach ogromną liczbę grudek. W ciągu dnia stopniowo się osypywał, by wieczorem nie pozostało z niego na rzęsach właściwie nic. KOSZMAR! Przyjrzałam się bliżej szczotce i żałuję, że nie zrobiłam wtedy zdjęcia -  kosmetyk osadzał się na niej nierównomiernie: niektóre miejsca nie nabierały w ogóle produktu, w inny zaś było go aż za dużo. Można powiedzieć, że zachowywał się jak typowy tusz, który wysechł. Produkt dotarł do mnie jednak to mnie szczelnie zafoliowany, mam więc pewność, że nikt przede mną go nie otwierał. Stwierdziłam, że porażka tego tuszu polega na połączeniu zbyt gęstej formuły i kiepskiej szczoteczki.

Używałam go jednak dalej. Może potraktowałam to jako karę za to, że "poleciałam" na opakowanie?
W każdym razie dobrze postąpiłam.

Po około dwóch tygodniach nastąpił niespodziewany zwrot akcji. Grudki zniknęły, tusz przestał się osypywać i grzecznie pozostał na rzęsach do końca dnia. Formuła tuszu zrobiła się rzadsza i co za tym idzie, równo rozkładała się na szczotce. Zwykle tusze gęstnieją wraz z upływem czasu - Supershock Max robi dokładnie na odwrót. Można rzec: im starszy, tym lepszy. Kilka razy złapałam się nawet na tym, że myślę o wypróbowaniu kolejnego tuszu z serii Superschock.



Tak prezentuje się na moich rzęsach obecnie Kosmetyk delikatnie je wydłuża i delikatnie pogrubia - na pewno nie piętnastokrotnie. Podpisuję się w stu procentach pod wypowiedzią Hani (digitalgirl13), że to dobry tusz na co dzień (choć w początkowej fazie używania przeze mnie tego produktu zastanawiałam się, jak można chwalić tego potwora :P). Obecnie uważam, że to całkiem dobry kosmetyk.

Pytanie jednak brzmi, czy chcecie ryzykować kupno tuszu który jest tak niepewny i kapryśny: na moich rzęsach sprawdził się znacznie lepiej po dwóch tygodniach. Części osób może on odpowiadać na początku, kiedy jest bardziej gęsty - wtedy dwa tygodnie to bardzo mało na zużycie tuszu.

Jeśli lubicie dreszczyk emocji i delikatne podkreślenie rzęs - polecam.

czwartek, 17 kwietnia 2014

Shinybox w wersji fit

Witajcie! :)

Dawno nie zaglądałam do swojego blogosferowego kącika. Obecnie albo się uczę albo załatwiam multum spraw (jak wiadomo biurokracja to zżeracz czasu). Mam nadzieję, że niedługo będę mogła pochwalić się na blogu tym, nad czym obecnie pracuję. Trzymajcie kciuki, by wszystko się udało. :)

Naprawdę nie mogłam doczekać się kwietniowego ShinyBoxa. Choć temat pudełka nie do końca mi odpowiadał, gdyż jestem ostatnią osobą dbającą o figurę, w pamięci wciąż miałam bardzo udaną poprzednią edycję. Kurier jak zwykle zawitał pod moją nieobecność - miałam ogromne szczęście że w akademikowej recepcji  była akurat najsympatyczniejsza z Pań. Jednak pudełko szczęśliwie jest u mnie a ja jestem szczęśliwa, że nie musiałam toczyć się po nie na drugi koniec miasta.





Mam wrażenie, że kwietniowy ShinyBox nie był promowany na Facebooku tak mocno, jak ostatni, jednak moją ciekawość wzbudziła możliwość otrzymania nawet dziesięciu produktów w subskrypcji.




Pierwszą rzeczą po zdjęciu pokrywy jest oczywiście stado ulotek. W boxie znajduje się także plakat od jednego z partnerów pudełka zatytułowany "Schudnij z nami do lata!". Plakat prezentuje kaloryczność popularnych produktów spożywczych. Nie powiem - jeżeli ktoś dba o linię taki plakat może bardzo się przydać.





Już wcześniej miałam ogólne pojęcie o tym, ile kalorii ma dany produkt. Zszokowała mnie jednak podobna wartość kaloryczna avocado i czekoladowej muffinki. Ten fakt zmotywował mnie do wprowadzenia natychmiastowych zmian w moim jadłospisie (oczywiście z korzyścią dla muffinki ;).



Rabaty, rabaty, rabaty... Gdy zauważyłam wśród nich ulotkę Clochee, taką samą jak w marcowym Shiny, pomyślałam, że w pudełku znajdę miniprodukt od nich. Niestety, nie tym razem.




Wreszcie to, co najważniejsze, czyli kosmetyki! Po otwarciu pudełka pomyślałam "Na bogato!". Zdawało mi się, że produktów jest strasznie dużo. I owszem, ilościowo jest ich sporo, bo aż siedem, z jakością jest już gorzej.


Produkt pełnowymiarowy - dezodorant Rexona. Biorąc pod uwagę temat przewodni pudełka od razu stawiałam, że w jego zawartości znajdzie się tego rodzaju produkt. Ale Rexona? Lubię tą firmę i produkt zużyję (choć po stokroć wolę formę w kulce), ale jest to produkt dostępny w każdej drogerii.
Najgorzej wypada jednak w konfrontacji z faktem, że jest to jeden z dwóch (dla subskrybentek trzech) produktów pełnowymiarowych.



Kolejnym produktem jest minizestaw od firmy Mythos: naturalna gąbka z Lufy i żel pod prysznic. Gąbki jestem ciekawa i z chęcią ją wypróbuję. Co do żelu to mógłby być większy - nie byłabym zła za pełen produkt. Przeraziłam się gdy przeczytałam na opakowaniu "żel pod prysznic oliwka" - bałam się, że będzie pachniał oliwkami których nienawidzę najbardziej na świecie. Całe szczęście, że zapach okazał się bardzo ładny.


 Pora na zestaw do paznokci.Lakierem nie pogardzę, tym bardziej, że jest to fajny, mocny róż - idealny na wakacje. Naklejek od Donegal używałam i sprawowały się bardzo dobrze, chociaż tamte były "całe", w kwiatowy wzór. Tutaj, o ile mnie oczy nie mylą, jest sama siateczka. Ciekawe.

Boli mnie jednak to, że jest do znowu marka drogeryjna (dostępna w Naturach) i jest to, co tu dużo mówić - tanioszka. Lakier jest malutki (raptem 6 ml) i jeżeli pozostajemy przy takiej pojemności, wolałabym coś droższego lub trudniej dostępnego.




Radość wzbudził u mnie kosmetyk do makijażu marki Make Up Store. Nie znam tej firmy, jednak oczy mi zaświeciły, gdy zobaczyłam że jest to produkt do ust. Konkretniej - konturówka. Kolor jest ciemny, ja określiłabym go jako bordowy (nazwa zresztą to potwierdza - Russian Bordeaux), a więc bardziej odpowiedni na jesień. Niemniej jednak bardzo lubię takie kolory i gdy nadejdą chłodniejsze miesiące na pewno nie raz nałożę ją na usta. Bardzo się cieszę, ale niestety, jest to dodatkowy produkt dla subskrybentek.




Kolor kredki wypróbowałam na dłoni, później myłam ręce, no i ciężko było :) Kolor, choć nieco bledszy, nadal jest na mojej ręce. O kosmetyku mogę więc powiedzieć tylko, że zapowiada się bardzo dobrze.


A teraz hicior roku: ampułka (jedna!) antycelulitowa z kofeiną i teofiliną od Syis. Pokazana już wcześniej w opakowaniu, powyżej już sama ampułka i porównanie rozmiarów w lakierem. Produktu jest aż 10 ml i na jedno użycie na nogach wystarczy. Gdy myślę o kosmetykach które można określić hasłem "Fit & Shape" od razu myślę o produktach ujędrniających, niby wyszczuplających. Ewentualnie o jakimś kremie na rozstępy. To może jest i kosmetyk tego rodzaju ale jeżeli działa po jednym zastosowaniu to wnioskuję o Nobla dla producenta tego wynalazku.

Niektóre z takich kosmetyków może i działają ale kluczem do tego jest systematyczne stosowanie, a i tak nie sądzę, by efekty były zadowalająca po pierwszym skończonym opakowaniu. Jedna ampułka to jakiś żart. O wiele chętniej widziałabym tu jakieś serum/żel od Eveline. Co prawda jest to marka ogólnie dostępna, ale słyszałam dużo dobrego o tych kosmetykach. Poza tym ich cena pozwalałaby na umieszczenie w ShinyBoxie produktu pełnowymiarowego, po którego zużyciu można już coś powiedzieć o działaniu.

Obecnie nie jestem nawet pewna, czy chce mi się bawić w wydostawanie tego produktu.


Dwa ostatnie elementy pudełka. Firmę Clarena znam ze słyszenia, a słyszałam dużo pozytywów. W kwietniowym ShinyBoxie znalazła się miniatura Diamentowego kremu liftingującego. Lifting nie jest mi czymś niezbędnym, więc jeżeli sama go nie użyję, to oddam go mamie. Nawet jeśli nie jest to kosmetyk dopasowany do mnie, to i tak należy do lepszych z pudełka.

Ostatnie produkty pomyliłam z zestawem słodzików :P Myliłam się - jest to zestaw kremów Synchroline, czyli: dwa balsamy do ciała, jeden krem antycelulitowy oraz krem do twarzy z filtrem.
Wszystko fajnie, próbki nie są złe, jednak szkoda, że były jednym z dodatkowych produktów dla subskrybentów.

Spis produktów wykazuje, że mogłam otrzymać jeszcze babeczkę do kąpieli ze sklepu Pachnąca wanna. Fajny pomysł, ale cieszę się, że nie trafiłam na ten dodatek - od około miesiąca nie jestem w posiadaniu wanny a widok takiej babeczki tylko zmógłby mój smutek.

Kwietniowy Shiny to pudełko "pierdółek" - kosmetyków jest dużo, ale ich pojemności rozczarowują. Produkty pełnowymiarowe to te najmniej ciekawe (nie liczę kredki jako, że nie znalazła się w pudełku podstawowym). Myślę jednak, że wolałabym dostać cztery produkty pełnowymiarowe (lub znaczne miniatury ciekawych produktów) niż osiem czy dziesięć próbek.

Największym rozczarowaniem jest ampułka i nie jestem pewna, czy ją zużyję. Reszta produktów, nawet próbek, choć nie jest wybitna, znajdzie swoje zastosowanie. Bardzo chciałam by to pudełko było tak dobre, jak to marcowe, ale "Fit & Shape" zasługuje jedynie na trójkę (może z małym plusem).

A co Wy myślicie o Fit-pudełku?




środa, 2 kwietnia 2014

Panna Cotta w pudełku - nowy Pinkjoy

Długo zastanawiałam się nad zamówieniem pudełka PINKJOY, tak długo, że ominęła mnie edycja rosyjska. Widząc posty dziewczyn, które zdecydowały się na zakup, żałowałam, że tyle zwlekałam. Pozostało mi tylko ślinienie się do tych wszystkich wspaniałości. Dlatego gdy dowiedziałam się, że zostało tylko kilkanaście pudełek z kampanii włoskiej ciupasem pobiegłam je zamówić (i złamałam tym samym kosmetyczny post!). Paczka od wczoraj jest w moim posiadaniu. Czy było warto?

 



Na początku poczułam się rozczarowana widząc, że pudełko nie jest różowe, tylko białe... ale notatka z przeprosinami mnie obłaskawiła :) Nie wiem, dlaczego zniknęły tradycyjne pudełka, ale przyznać trzeba, że firma wyszła z sytuacji z klasą.





W środku pudełka wiosna rozkwitła na całego. Zielony papier w kwiatowy wzór może się kojarzyć tylko z tą porą roku. Ten niewielki, radosny akcent od razu poprawił mi nastrój. Zawartość PINKJOY została zapieczętowana za pomocą piankowego serca.



Najważniejsze są jednak produkty! Od razu powiem, że zaskoczyła mnie ich różnorodność: jest i coś dla ciała, dla dłoni, paznokci, twarzy. Nie zabrakło także przedstawiciela kosmetyków kolorowych. Jak zapowiadano na profilu PINKJOY na FB - jest też coś dla brzucha :) O tym za chwilę.




Pierwszym produktem, który zwrócił moją uwagę to pełnowymiarowy żel pod prysznic Omnia Botanica. Mina mi zrzedła, gdy zobaczyłam napis, mówiący że produkt pachnie różą i miętą. Na samą myśl mnie odrzuciło! Niepewnie, bardzo powoli otworzyłam tubkę i świadoma zbliżającej się katastrofy (i skrętu twarzy) zbliżyłam nos. I wiecie co? Zapach bardzo mi się podoba! Jest daleki od przesłodkiego i duszącego aromatu róży którego nie znoszę. Całe szczęście kompozycję uzupełniono o znaczne ilości mięty co sprawia, że kosmetyk pachnie ładnie i świeżo. Nie mogę się doczekać, kiedy go wypróbuję, choć na początku przeżyłam chwilę grozy.




Kolejne produkty pochodzą od firmy Miss Broadway (sama nazwa mnie urzekła ;). Pierwszy kosmetyk to wysuszacz do lakieru. Chociaż nigdy nie używałam tego typu wynalazków myślę, że może okazać się bardzo przydatny, oczywiście gdy zacznę na nowo malować paznokcie. Póki co jestem zaintrygowana, jednak jeszcze przez jakiś czas muszę obejść się smakiem.

Czarnego eyelinera nigdy za dużo, przynajmniej w moim przypadku. Jeżeli okaże się przyzwoitej jakości, to zużyję go do ostatniej kropli. Według opisu ma dawać intensywny kolor i nie rozmazywać się. Dla mnie spełnienie przez produkt tych dwóch obietnic w zupełności wystarczy.

Oba produkty są pełnowymiarowe.



Oto produkt, który zainteresował mnie najbardziej: odżywczo-nawilżający krem do twarzy z organicznym olejem arganowym Omnia Botanica. Co do tego produktu mam ogromne nadzieje, zwłaszcza, że olejek arganowy jest już na drugim miejscu w składzie. Ogromnie żałuję, że nie jest to produkt pełnowymiarowy - to byłaby prawdziwa bomba!
 


Foliowe zawiniątko zawiera próbki polskich produktów: krem do rąk Shea Line o zapachu gorzkiej czekolady i pomarańczy firmy The Secret Soap oraz mydło w kostce o zapachu mandarynki i bergamotki od Scandia Cosmetics. Próbki zawsze spoko, ale chętnie przytuliłabym również jakiś kupon zniżkowy dla klientek PINKJOY :).

Z tego co kojarzę oba produkty zawierają organiczne składniki, wśród nich dużo, dużo olejków a ja olejki bardzo lubię.



Jak już wspominałam, w pudełku znalazło się także coś dla brzuszka. Ekipa PINKJOY kusiła na swoim FB zdjęciami pysznych włoskich deserów i obiecała, że w pudełku znajdzie się coś związanego z tymi przysmakami. Szczerze? Spodziewałam się żelu pod prysznic lub balsamu o zapachu tiramisu. Zwinięty w rulonik i przewiązany różową wstążką przepis na Panna Cottę mnie rozbawił. Zachowuję przepis i przymierzam się do gastronomicznych eksperymentów.

Nie będę kłamać: na początku byłam trochę rozczarowana pudełkiem i wciąż porównywałam je z edycją rosyjską, która dla mnie jest smakowitym, choć już niedostępnym kąskiem. Jednak w trakcie tworzenia tego posta i przeanalizowaniu jego zawartości, stwierdzam, że nie jest źle. Największym bólem jest dla mnie krem z olejkiem arganowym jako miniprodukt (choć widząc cenę pełnej wersji, miniatura już mnie tak nie dziwi). Właściwie nie ma tu produktu, który by mnie nie zainteresował. Być może sęk w tym, że bardziej lubię w tego rodzaju pudełkach dostawać produkty pielęgnacyjne, ale jak teraz o tym myślę, no to nie ma chyba bardziej uniwersalnego kosmetyku niż czarny eyeliner. Na pewno są większe szanse trafienia w gusta większości niż w przypadku chociażby cieni do powiek czy podkładu. Ja kreskę maluję bardzo często, więc tym produktem nie wzgardzę.

O żadnej z tych marek kosmetycznych nie słyszałam wcześniej - tyczy się to także próbek polskich firm. Tutaj PINKJOY zdecydowanie wyprzedza inne tego typu serwisy, gdzie produkty dostępne w drogeriach pojawiają się dość często. Moją uwagę zwracają także takie niewielkie drobiazgi jak choćby notka z przeprosinami czy przepis na deser - mam wrażenie, że firma bardziej wychodzi do klienta, daje mu coś ponad pudełko z kosmetykami. Takie dodatki sprawiają, że pudełko zdaje się być bardziej spersonalizowane.

Podsumowując: Może nie jest to pudełko idealne i może nie jest tak dobre jak to rosyjskie, ale nie żałuję zakupu. Na pewno nie miałabym dostępu do kosmetyków włoskich a i obecne w pudełku produkty polskich firm pewnie jeszcze długo pozostałyby dla mnie nieznane. Każdy kosmetyk jest przydatny i wcześniej czy później znajdzie u mnie swoje zastosowanie.

Tak więc czekam na ogłoszenie kolejnego miejsca podróży i kolejną kampanię. I proszę, proszę o powrót pudełka rosyjskiego!

A Wam jak się podoba PINKJOY?

poniedziałek, 31 marca 2014

Marcowe pieszczochy czyli czas ulubieńców

Początek roku nie był dla mnie łaskawy. Produktów, które naprawdę polubiłam było bardzo mało. Przeważały średniaki a i w bublach nieźle obrodziło. Dlatego też darowałam sobie posta z ulubieńcami lutego. Ale za to w marcu zła passa się skończyła. Zapraszam na ulubieńców miesiąca. Uwaga: jest ich niemało!







Zacznę od kolorówki: po wykończeniu pudru z Oriflame sięgnęłam po polecany na blogach i na Youtube puder matujący Stay Matte od Rimmel (oczywiście w wersji transparentnej). Początkowo miałam opory przed korzystaniem z pudru w kamieniu, jak się okazało - niepotrzebnie! Jest to bardzo dobry produkt, który matuje na długo, ładnie wygląda na twarzy. Wydaje mi się również, że będzie piekielnie wydajny.




Następnie paleta cieni - właściwie nie jedna, a dwie! Nie oznacza to jednak, że poszalałam na powiekach. Nuda, nuda i jeszcze raz Nude, a nawet Absolute Nude firmy Catrice. Beże i brązy zdominowały moje marcowe makijaże właśnie za sprawą tej palety - sięgałam po nią prawie codziennie. Chociaż ostatnio zauważyłam, że cienie lekko się osypują przy aplikacji, to wygodnie się je blenduje i utrzymują się na powiece. W szczególności upodobałam sobie trzy cienie zaznaczone poniżej.





Druga paleta to część limitowanej edycji Love Letters wypuszczonej przez Essence. Nazwa palety to Ever Thine, Ever Mine, Ever Ours. Nazwanie jej cytatem z listu miłosnego Beethovena nie wystarczyło, by wzbudzić we mnie miłość do tej palety. Dlaczego więc pojawia się w ulubieńcach? Wszystko za sprawą jednego, różowego cienia. Łączyłam go z brązami z palety Catrice i dawał piękne rozświetlenie i kolor na środku powieki. Cała paletka, choć śliczna, zawiera tylko cienie połyskujące, z drobinami. Chociaż lubię na nią patrzeć, to poza tym jednym cieniem, nie mam pomysłu na jej stosowanie. Przyjmuję sugestie!





Rozświetlający róż firmy Mariza pojawił się już we wcześniejszych ulubieńcach i tam pisałam o nim więcej. Zamieszczam go po raz kolejny, ponieważ powróciłam do niego ze skruchą po nieudanym romansie z różem z zimowej edycji limitowanej Lovely.



Pora na pielęgnację! Nowością był dla mnie płyn micelarny od Garnier. Okazał się strzałem w dziesiątkę. Świetnie zmywa makijaż, skóra po użyciu go nie jest napięta ani podrażniona, ani odrobinę nie piecze w oczy. W dodatku, biorąc pod uwagę, jak szybko zużywam tego rodzaju kosmetyki, wydaje się być wydajny.

O organicznym kremie pod oczy Skin Blossom pisałam ostatnio recenzję. Zdanie podtrzymuję, dlatego produkt ląduje wśród najlepszych kosmetyków marca.

Zaś o peelingu z Soraya recenzję dopiero napiszę :) Pewne jest to, że jest wart szerszego opisania.





Moje włosy nie miały ostatnio łatwego życia. Po przymusowym podcięciu postanowiłam postępować z nimi łagodniej. Podkradłam swoim pędzlom szampon Babydream i jestem zachwycona. Włosy są dokładnie umyte, świeże, miękkie, pięknie pachną i krzywda się im nie dzieje.

Dezodoranty z Oriflame albo nie odpowiadały mi do końca lub wręcz zyskały u mnie metkę kosmetycznych bubli. Byłam zła, że kupiłam kilka dezodorantów tej firmy (każdy inny, ale jednak) i od Swedish Spa spodziewałam się niczego innego jak porażki. A tu niespodzianka: bardzo przyzwoity, spełniający swoje zadanie i nie brudzący ubrań produkt. Brawa dla niego!





Do ulubieńców trafia też kosmetyk pod prysznic. Dokładniej oczyszczające masło pod prysznic o zapachu Pina Colada od Bomb Cosmetics. Nie jestem zwolenniczką opisywania każdego jednego żelu pod prysznic który spełnia swoją rolę czyli myje (takich produktów jest całe mnóstwo). O ile żel nie jest cudowny bądź nie jest geniuszem zła, nawet nie myślę o pisaniu mu recenzji. Temu recenzja się należy i pojawi się wkrótce.




Ostatnie rybki Dermogal to sprzymierzeńcy w walce o zdrowe paznokcie. Zawarty w nich olejek podgaja moje wymęczone skórki i odżywia płytkę. Co ciekawe, zdaje mi się, że wchłania się szybciej niż np. Regenerum. Mam nadzieję, że za jakiś czas będę mogła pochwalić się pięknymi pazurami.




I to już wszystkie kosmetyki, którymi pieściłam się w marcu. Post miał pojawić się wcześniej, ale tak ucieszyłam się z kolejnego słonecznego dnia, że zanim ponownie zasiadłam do komputera, za oknem zapanowała ciemność. Tyle dobrze, że post nie przeszkadzał Wam w korzystaniu z promieni słonecznych :).

Miłego wieczoru!
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...