wtorek, 31 grudnia 2013

Czyste konto z Gościem Specjalnym! część pierwsza

Powracam po świątecznej przerwie dobrze najedzona, czyli o kilka kilogramów cięższa, ale i zmęczona. Uwijanie się przy świątecznych przygotowaniach tylko pogorszyło kontuzję nogi, której nabawiłam się jakiś czas temu. Zamieszanie związane z Bożym Narodzeniem i ból sprawiły, że nie miałam sił do napisania czegokolwiek. Po świętach byłam zmuszona położyć się do łóżka na kilka dni. Jako że dziś ostatni dzień roku, pomyślałam, że warto w 2014 wejść z czystym kontem, a w tym pomoże mi Gość Specjalny...

 


Po co on tutaj? Co przyniósł ze sobą? Jakie ma zamiary? Niestety, nie odpowiedział. Ma pustkę w głowie...



... czyli Projekt Denko! Jeżeli oglądanie moich śmieci wydaje się komuś interesujące - Zapraszam!


Wykańczać produkty zaczęłam już w październiku, kiedy to zaczęłam zastanawiać się nad założeniem bloga. W pierwszej chwili wydawało mi się, że produktów jest strasznie dużo. Chociaż, biorąc po uwagę, że zużyłam je w ciągu 3 miesięcy...może nie tak dużo. ;) Miałam problem z decyzją, w jaki sposób pogrupować produkty, jednak mam nadzieję, że taki podział się sprawdzi.


Na pierwszy ogień idą produkty, którymi pieściłam swoje ciało. ;) Dezodorant Garnier Mineral dobrze się sprawdził: jest bardzo wydajny, nie ma drażniącego zapachu i co dla mnie bardzo ważne - nie brudzi ubrań na biało czy żółto. Działał bardzo dobrze, ale czy przez całe 48 godzin, jak obiecuje producent, nie było mi dane sprawdzić (jak widać, żele pod prysznic szły w ruch częściej niż raz na dwa dni. ;)

I tak wyszły trzy żele pod prysznic: Avon o zapachu truskawki i białej czekolady - znacznie lepiej sprawdza się mgiełka w tym zapachu. Żel nie pachnie już tak dobrze i wali po nosie sztucznością. Bardzo się pieni, nie wysuszał mojej skóry, jest całkiem wydajny. Zmieniłabym opakowanie - trzeba się naprawdę postarać by wydobyć końcówkę produktu.
Dalej dwa żele firmy Mariza: pierwszy Świąteczny czas - żel ze specjalnej świątecznej edycji, w opakowaniu-bombce. Pochodzi jeszcze z zeszłego roku, kiedy nakupowałam cała masę tych żeli. Zapach kojarzy się z pieczonym jabłkiem, cynamonem i odrobiną skórki pomarańczowej. Uwielbiam takie "zimowe" zapachy i bez skrupułów używam ich nawet w środku lata. Zapach obłędny, sam produkt jest bardzo wydajny i nie wysusza skóry. Lekki zapach pozostaje na skórze, żałuję jednak, że brak w tej serii balsamu do ciała by ten zapach wzmocnić. To już ostatni taki żel w moich zapasach i mam nadzieję, że uda mi się go dostać na poświątecznej wyprzedaży. Kolejny, z Linii Spa o zapachu Granata, z oliwą z oliwek i D-panthenolem. Zdecydowanie najbardziej nawilżający ze wszystkich wcześniej opisanych, o pięknym orzeźwiającym zapachu. Bardzo wydajny, fajnie się pieni i ma ciekawą konsystencję, która osobiście kojarzy mi się z żelkami-gumisiami. Bardzo polecam.

I na koniec coś, co myślę, że większość doskonale zna: płyn Ziaja Intima - krzywdy nie robi, ładnie pachnie i jest diabelsko wydajny. Wykończenie tego produktu to naprawdę wyczyn (umówmy się, że na jedno użycie nie potrzeba go dużo. ;) Bardzo dobry i bardzo tani.


  

Z produktów do dłoni i stóp tylko dwa zasługują na uwagę: Avon Foot Works o zapachu Mojito balsam do stóp - świetny produkt, właściwie cała seria. Nie wiem, po co wydawać pieniądze na produkty Scholl, skoro można mieć równie dobry produkt po taniości. Osławioną już odżywkę Eveline 8 w 1 najpierw stosowałam zgodnie z zaleceniem producenta, czyli dokładając przez 4 dni kolejne warstwy odżywki, potem zmywanie i znowu nakładanie. Im więcej warstw, tym odżywka trudniej wysychała i gorzej wyglądała na paznokciach, więc zdecydowałam się na stosowanie jej jako bazy pod lakier (poza tym, trudno było wytrzymać bez koloru na paznokciach). Przy stosowaniu tej odżywki paznokcie faktycznie się wzmocniły, nie łamały się tak szybko jak wcześniej i nawet udało mi się wyhodować przyzwoitej długości pazurki. Stosowana jako baza sprawia, że lakier dłużej się utrzymuje. Mimo, że bez wahania zakupiłam kolejne opakowanie, teraz jej nie używam (Od około 2 miesięcy w ogóle nie maluje paznokci. Brawa dla mnie za wytrwałość!).

Kolejne produkty to zakupy przypadkowe i nietrafione. Zmywacz do paznokci Delia no.1 kupiłam tylko dlatego, że nie chciało mi się iść do Rossmana po zmywacz z Isany, a nie miałam dosłownie nic. No i mnie pokarało: dramatycznie wysusza paznokcie i skórki, śmierdzi niemiłosiernie, a jego wydajność jest żałosna. Zaś Krem do rąk Cztery pory roku kupiłam tylko dlatego, że zapomniałam wrzucić do torebki cokolwiek wychodząc do kina. Nie potrafię wytrzymać z suchymi dłońmi, dlatego pędem zeszłam na dół do Rossa i tam wzięłam cokolwiek. Bo potrzebowałam mieć cokolwiek na dłoniach. Nieładnie pachnie, i nie wsiąka w dłonie a utrzymuje się na ich powierzchni. Dla jednorazowego zaspokojenia mojego szału był ok, potem używałam go z wielkim trudem.



Jestem oficjalnie przerażona ilością produktów do twarzy, które zużyłam w ostatnim czasie! Zwłaszcza ilością toników - zużywam je znacznie szybciej niż żel do twarzy o tej samej pojemności. O co chodzi? Tylko dwa żele do mycia twarzy: oczyszczający z Kolastyna Young pozytywnie mnie zaskoczył: tani, dobrze oczyszcza twarz. Cera wyglądała o wiele lepiej w okresie używania go. Bardzo wydajny i bardzo ładnie pachnie (trochę męsko, ale ładnie). Kolejny pięknie pachnący żel z Synergen - kolejna tanioszka, znów bardzo wydajny produkt. Krzywdy mi nie zrobił, ale przy zmywaniu miałam wrażenie, że pozostawia na skórze tłusty, trochę woskowy film - po wytarciu twarzy ręcznikiem uczucie znikało, ale odniosłam wrażenie, że produkt daje sztuczne uczucie nawilżenia skóry. Dlatego mam co do niego mieszane uczucia.
Do wykończonych żeli aż 3 toniki (naprawdę nie wiem, czy tylko ja, przechodzę przez toniki tak szybko?): zachęcona fajnymi żelami kupiłam toniki z Synergen i Kolastyny. Produkt z Synergen był najmniej wydajny, właściwie jak woda. Przepięknie pachniał i lekko szczypał w skórę (ja akurat lubię to uczucie, inaczej mam wrażenie, że tonik jest za słaby). Myślę, że jednak lepiej kupić coś droższego, co starczy nam na dłużej niż 2 tygodnie. Tonik Refresh z Kolastyny w ogóle nie zrobił na mnie wrażenia - dziwnie pachniał (ogórkami?) i nie zrobił z moją cerą nic - w ogóle nie czułam, że go używam. Opakowanie jest nieporęczne - dziurka jest za duża, a zamknięcie nieszczelne - łatwo o rozlanie produktu. Ostatni, tonik balansujący Optimals z firmy Oriflame - mało wydajny (aktualnie używam żelu do mycia z tej samej serii: wciąż mam ok. pół opakowania a zaraz skończę drugi tonik jaki z nim używam...), bardzo delikatny, nie szczypie (co nie do końca mi odpowiada), jednak mam wrażenie że skóra po użyciu tego tonika jest bardziej miękka, lepiej nawilżona - czuć że coś dla tej skóry robi! Jednak wydajność to coś, co mnie zniechęca.

I wreszcie dwa bardzo dobre płyny do demakijażu - jednofazowy z Nivea, mój zdecydowany ulubieniec: świetnie zmywa makijaż, nie szczypie, nie pozostawia obrzydliwej, tłustej powłoki. Szkoda, że tak szybko się kończy. Kolejne zaskoczenie: płyn micelarny z Lirene. Nie przepadałam wcześniej za tą firmą, ale powoli zmieniam zdanie. Produkt o większej pojemności, ale tak samo dobry jak Nivea. I w podobnej cenie! Póki co próbuję płynów do demakijażu z Oriflame, jeżeli nie spełnią one moich oczekiwań, na pewno wrócę do dwóch tutaj zdenkowanych.


Pod koniec września dowiedziałam się że moja cera jest drastycznie odwodniona - w październiku królowały więc maseczki nawilżające (Szczerze? Myślałam, że użyłam ich znacznie więcej - teraz przerzuciłam się jednak na maseczki w tubkach). Z tej grupy na szczególną uwagę zasługuje Kompres nawilżający+ maseczka ochronna Avocado z Bielendy - prawdziwe cudo! Skóra po niej jest miękka, wypoczęta, nawilżona. Przy najbliższej wizycie w drogerii na pewno kupię kilka sztuk. Podobnie maseczka głęboko nawilżająca z Perfecty - wyraźnie nawilżyła i "uspokoiła" skórę twarzy. Wielkim rozczarowaniem jest maseczka nawilżająca z Kolastyny - na początku bardzo leista, na twarzy zmienia się w konsystencję przypominającą częściowo roztopiony wosk. Pozostawienie maseczki do wchłonięcia jest niemożliwe, podobnie jak nawilżenie skory - produkt zostawia jedynie tłustą powłokę na jej powierzchni.

Dwa kremy do twarzy. Pierwszy Oriflame, z serii Amazonia ma naprawdę przepiękny wiosenno-letni zapach! Szkoda więc, że to tylko edycja limitowana. Jak już pewnie wiadomo mam słabość do ładnych zapachów. Był to jeden z pierwszych moich zakupów z tej firmy i byłam w szoku jak małe jest opakowanie tego kremu. Sądziłam, że starczy mi może na miesiąc. Zaczęłam go używać w czerwcu, a skończyłam w październiku. Szybko się wchłaniał i pozostawiał miłe uczucie na twarzy.
Kolejny krem wykończyłam dość szybko - w ciągu miesiąca, może półtora - to Nivea Aqua Sensation. Oprócz średniej wydajności był to naprawdę bardzo fajny krem. Nie wiem, czy nawilżał wybitnie głęboko, ale skóra po nim wydawała się naprawdę w lepszym stanie. Gdybym nie zdecydowała się na wypróbowanie Essentials, na pewno bym do niego wróciła. A może jeszcze wrócę?




Pora na produkty do włosów, których jest zaskakująco mało. Po części na pewno za sprawą ogromnego i mega wydajnego szamponu do włosów farbowanych Color Salon firmy Cece of Sweden. Tak przepięknie pachnącego szamponu do włosów jeszcze nie spotkałam. Szkoda, że zapach czereśni nie zostawał na włosach po umyciu. Znacznie wydłużał trwałość koloru oraz czas przetłuszczania się włosów. Włosy po umyciu były miękkie, choć trochę trudniej się z nimi współpracowało. Myślę jednak, że do niego wrócę.
Kolejny szampon to z kolei mega bubel: Avon Naturals Herbal z łopianem i pokrzywą. Według producenta ma odżywiać włosy, ale nie wierzę, że coś, co tak wysusza włosy może je odżywiać. Możecie sobie wyobrazić jak bardzo były wysuszone, jeżeli jeszcze nie zdążyłam dobrze wyjść spod prysznica a włosy były już w dużej części suche! Włosy były napuszone, tępe, bez blasku - mogłam jedynie je związać, żeby nie przypominały siana. Po takim wysuszeniu skóra wariowała i w ekstremalnym tempie włosy się przetłuszczały. Dodatkowo, ten szampon potrafił wypłukać kolor z największych czeluści włosa! Przy innych szamponach woda się nie barwiła, przy tym - zawsze. Po kilku myciach na głowie pojawiał się łupież. Odstawiłam go na długo, ponad rok. Zdecydowałam się go wykończyć, żeby się nie przeterminował. Przecież komuś innemu nie dam takiego szajsu a wyrzucić szkoda...

Ufff... teraz coś milszego - olejek do ciała z czarnych oliwek i limonki firmy Alterra - u mnie stosowany do włosów, na noc, przed co drugim myciem. Uwielbiam olejowanie włosów, daje niesamowite efekty, a olejki z Alterry są do tej pory najlepsze. Nie zauważyłam różnicy w efektach jakie nosi z sobą ten olejek, a olejek z migdałów i papai. Jednak ten drugi pachnie o wiele lepiej. Połączenie czarnych oliwek i limonki tworzy dla mnie zapach Cifa, a Cif na włosy to tak niekoniecznie... ;) Tak więc pozostanę wierna olejkom z Alterry, ale może tym lepiej pachnącym.


Post zrobił się niebezpiecznie długi, a ja dopiero przebrnęłam przez pielęgnację! Na dworze już ciemno a Blogger odmówił publikowania kolejnych zdjęć - to chyba znak, że czas podzielić post na dwie części, a mnie samej zacząć się szykować na sylwestra - pod kołdrą, z masą dobrego jedzenia i dobrych filmów... i z nieodłącznie bolącą nogą!

Życzę Wam szampańskiej zabawy gdziekolwiek jesteście - na prywatce, w lokalu, w kinie czy w łóżku - i tak, jak chcecie! Życzę też, by wszystkie kończyny pozostały na swoim miejscu i by jutro kac (moralny czy poalkoholowy) nie zepsuły Wam 2014 roku.
Do zobaczenia za rok ;)

piątek, 20 grudnia 2013

Zamówienie z Oriflame -katalog 16/17

Zabierałam się już do robienia wpisu o zdenkowanych, jednak pokażę moje ostatnie zakupy w Oriflame. Ostatni w tym roku katalog kończy się już w niedzielę, więc jeszcze przez dwa dni możecie zamawiać te produkty lub szukać ich w kolejnych katalogach

 
Oriflame przygotowało na święta niespodziankę - możliwość zamawiania produktów z dwóch katalogów: 16 i 17. Z nich pochodzą też moje zakupy. Wcześniej składałam zamówienie wyłącznie z szesnastki. Niestety, było to na długo przed założeniem bloga i produkty już rozeszły się po domu.
Tym razem musiałam się naprawdę powstrzymywać, bo dwa katalogi to o wiele więcej promocji., ale udało się i myślę, że wybrałam najfajniejsze i (w większości) najładniej pachnące rzeczy.


O kremie na dzień z serii Essentials wspominałam już przy okazji listopadowych ulubieńców. Mogę śmiało stwierdzić, że to najlepszy krem do twarzy jaki miałam do tej pory i zdecydowanie nabrałam ochoty na wypróbowanie całej serii. Dlatego też zdecydowałam się na krem do twarzy i ciała oraz pomadkę ochronną w świątecznej (migdałowej) edycji. Pachną przepięknie!



Nie mogłam zapomnieć i o balsamie do ust Tender Care w limitowanej edycji, o zapachu czarnej porzeczki. Uwielbiam te balsamy, mam prawie wszystkie zapachy (wciąż poluję na waniliowy) - świetnie nawilżają usta, nie kleją się i cudownie pachną. To ostatnie, to w moim przypadku raczej żadna niespodzianka... czy istnieje jakaś fachowa nazwa zboczenia na punkcie zapachów? :)


Pozostając jeszcze w temacie zapachów - żel pod prysznic Discover Taj Mahal o monstrualnej  pojemności 750 ml. Natknęłam się na niego w Biurze Regionalnym Oriflame i cóż... to była miłość od pierwszego wąchnięcia!


 Od takiej ilości zapachów, mimo, że pięknych, zaczyna się już robić niedobrze, dlatego to już ostatni pachnący produkt: oto wyjątkowo niewdzięczna w fotografowaniu woda toaletowa Enigma Dare to Dream. Miałam wcześniej próbkę tej wody, i co dziwne, bardzo mi się spodobała. Gdy zobaczyłam, że można ją zamówić w promocji tygodniowej* za 20 zł, wiele się nie zastanawiałam. Nie jestem dobra w opisywaniu perfum, dlatego zerknęłam na opis tej wody. Według producenta, kompozycję zapachową Enigma Dare to Dream tworzą nuty kwiatów frangipani (cokolwiek to jest...), mandarynka oraz mech.
Nuta kwiatowa zdecydowanie wybija się tutaj się tutaj na pierwszy plan - zwykle nie przepadam za kwiatowymi zapachami, ale muszę przyznać, że to zestawienie naprawdę uwodzi. To mocny, słodki, ale jednocześnie orzeźwiający zapach.

 

Jedynym produktem do makijażu na jaki zdecydowałam się podczas tego zamówienia jest pojedynczy cień do powiek z serii Pure Colour Mono w kolorze Black Sparkle. To jeden z trzech nowych odcieni jakie zostały wprowadzone w katalogu 17. Wyjątkowo mi się spodobał, ze względu na zawarte w nim połyskujące drobinki.
 

 Niestety, muszę posłużyć się zdaniem rodem z Allegro: "Zdjęcie nawet w połowie nie oddaje jego uroku". W rzeczywistości drobinki są bardziej złote i mocniej połyskują. Teraz tylko muszę pomyśleć, jak ten cień wykorzystać...


A ten pędzel na pewno mi w tym pomoże! Uwielbiam go od pierwszych warsztatów makijażu, kiedy to miałam okazję nim pracować. Jest cudownie miękki i blendowanie nim cieni jest prawdziwą przyjemnością (nawet dla takiej sieroty jak ja). Dwustronny (z drugiej strony posiada tradycyjną gąbeczkę do nakładania cienia), wykonany z naturalnego włosia. W katalogu widnieje jako "Dwustronny pędzel do nakładania cieni Professional", jednak jak już wspomniałam, używam przedstawionej powyżej części do blendowania cieni i sprawdza się w tym świetnie!


Chciałabym napisać, że mam już dość kosmetyków, ale prawda jest taka, ze zamówienie na kolejny katalog już siedzi w mojej głowie (a oferty tygodniowe tylko w tym pomogły). Rozum swoje, a serce swoje... Więc do następnego! :)

* - promocja tygodniowa - oferta, zazwyczaj na pierwszy lub drugi tydzień katalogu, zakupu wybranego na tydzień produktu po o wiele niższej cenie, przy zamówieniu powyżej 40 PP (ok. 120 zł).

poniedziałek, 16 grudnia 2013

Haulisko berlińskie (DM)!

Muszę przyznać, że mi wstyd... z dwóch powodów: 1. Opóźnienie w pisaniu tego posta - od zakupu kosmetyków minął już prawie tydzień... 2. Rozmiary tych zakupów, bo przecież na niedobór mazideł wszelakich nie narzekam.

Jednak kto oparłby się, mając - zwykle odległy DM - w zasięgu wzroku? Na pewno nie ja. ;) I podobnie aGwer, choć jej zakupy są sporo mniejsze od moich. Jak uspokajała mnie w drodze do kasy - przechodzę fazę inicjacji kosmetycznej na DMowskim terenie i kolejne zakupy powinny być mniejsze. Czy aby na pewno? ;)

Zaczynam od lakierów do paznokci, bo tam swoje pierwsze kroki skierowała aGwer, a ja nieśmiało za nią. Nie miałam wcześniej styczności z lakierami P2, jednak zaryzykowałam i zaufałam swojej towarzyszce (jak się okaże - nie po raz ostatni). Wybrałam dwa kolory lakierów piaskowych: 110 - classy oraz 030 - seductive. Na potrzeby tego posta złamałam nawet swoją dwumiesięczną lakierową ascezę i pomalowałam paznokcie nowymi nabytkami - na szczęście skończyło się na tylko jednym paznokciu w każdym kolorze! Zauważyłam, że oprócz chropowatej struktury, lakiery zawierają także brokatowe drobinki: seductive złote, classy różnokolorowe z przewagą czerwonego i niebieskiego. Dają piękny efekt, zwłaszcza seductive. Z pełną ich oceną muszę się jednak wstrzymać do momentu, aż doprowadzę swoje paznokcie do porządku i trochę je wzmocnię. Już nie mogę się doczekać!

Następnie zatrzymałam się przy szafie Essence. Zawsze rzucam się na ich limitowanki, jednak obecna, Happy Holidays, nie przypadła mi do gustu. Dlatego ograniczyłam się do wielokolorowego kawioru do zdobienia paznokci oraz do kremu do rąk o zapachu banana i ciemnej czekolady. Biorąc pod uwagę, że później, na świątecznym jarmarku objadałyśmy się bananami w czekoladzie, to nieświadomie zabrałam jeden z zapachów Berlina ze sobą ;).

Kolej na dobrocie dla włosów. Tu znów ukłon w stronę aGwer - za sprawą polecanej przez nią odżywki z Balea. Do tego dołożyłam jeszcze szampon z tej serii. Moje włosy są bardzo wysuszone po ostatnim farbowaniu, dlatego mam duże oczekiwania wobec tych produktów, a testy zacznę już niebawem. Z kolei szampon do codziennego użytku to moja własna inicjatywa i świadczy o niczym więcej, jak o moim umiłowaniu wszelkich kokosowych kosmetyków.


Dalej kremy/żele pod prysznic - aż 2! Wszystkie, bez wyjątku, zachwyciły mnie swoim zapachem. Pistacjowy, przywodzący na myśl lody pistacjowe i jagodowy - o cudownie owocowym aromacie, zaś balsam do ciała z olejkiem migdałowym przypomina zapachem budyń waniliowy.

Równie cudownie pachnące peelingi - malinowy, do twarzy, przypominający w zapachu sorbet (mam nadzieję, że będzie delikatny) oraz jabłkowo-cynamonowy peeling do ciała - szarlotka w tubce! Chociaż zwykle lubię mocne peelingi ten powinien być w sam raz do peelingu "na szybko".


Największe zostawiłam na koniec: krem do ciała z masłem Shea i olejkiem arganowym. Na pewno skorzystam z niego w ramach projektu "dbania o swoją skórę w grudniu" i wtedy też przekonam się, jak sprawdza się podczas użytkowania. Ciekawe, na ile wystarczy mi to bydle (aż 500 ml!).

A więc haul z DM zdominowała Balea oraz wszelkie "jedzeniowe" zapachy. Obym tylko nie pomyliła szafki z kosmetykami z lodówką i nie zaczęła wyjadać tych smakowicie pachnących specyfików - jednak na to szanse są nikłe. Nareszcie lenistwo przegrało, a wygrała chęć używania nowych kosmetyków.

To co? Dla równowagi, niebawem projekt denko? ;)

środa, 11 grudnia 2013

Ulubieńcy listopada, czyli lepiej późno, niż później!


Połowa grudnia coraz bliżej, a ja powracam do kosmetyków, które męczyłam w listopadzie. Ulubieńcy to dla mnie jeden z najlepszych blogowych cykli, więc nie mogłam pozwolić sobie na czekanie do końca obecnego miesiąca.

 Do listopadowych ulubieńców trafia niemal sama kolorówka - mnie samą to zdziwiło, tym bardziej, że obiecywałam sobie odpowiednio dbać o skórę w czasie zimy. Jednak niewiele kosmetyków pielęgnacyjnych sprawdziło się na mnie na tyle dobrze, by pomyśleć o nich w kategorii godnych polecenia. Być może ma to związek z "Projektem denko", który próbuję u siebie wprowadzić -  wiąże się to z wykańczaniem produktów które w pewnym momencie porzuciłam (co niestety nie znaczy, że moje kosmetyczne zapasy kurczą się - chęć kupowania nowości pozostaje bez zmian).

Przejdźmy jednak (nareszcie!) do listopadowych ulubieńców:



W zeszłym miesiącu królowały u mnie kosmetyki firmy Oriflame - od wakacji, kiedy to zainteresowałam się ich kosmetykami szerzej, zakupiłam ich naprawdę mnóstwo, a więc możecie spodziewać się ich na moim blogu częściej (mile widziane propozycje recenzji poszczególnych produktów!).

- Tusz do rzęs Master Curl - Nie skleja rzęs, ładnie je podkręca i daje naturalny efekt!

- Nawilżający krem na dzień z serii Essentials - największe zaskoczenie: ze względu na cenę nie spodziewałam się niczego dobrego. A tu niespodzianka! Skóra po użyciu tego kremu jest miękka w dotyku i wyraźnie odżywiona. Produkt szybko się wchłania i nie zostawia tłustego filmu na twarzy. I pięknie pachnie! Zaopatrzę się w inne kosmetyki z tej serii gdy tylko skończę te obecnie używane. Jestem najbardziej ciekawa kremu pod oczy Essentials.

- Podkład Everlasting - dużo osób polecało mi ten podkład jako wodoodporny i z tego względu dobry na zimę (np. nie plami kołnierzy kurtek). Wodoodpornym bym go na pewno nie nazwała, ale fakt, że pozostaje na skórze przez cały dzień. Nie mogę też napisać, że w ogóle nie plami kurtek - to mój stały problem z podkładami. Jednak z podkładów, których do tej pory używałam, plami zdecydowanie najmniej - tylko małe, delikatne smugi. Na początku wydawał mi się bardzo ciężki, ale uczucie to mija już w trakcie jego nakładania. Bardzo ładnie stapia się ze skórą. Odkąd go używam, dostaję komplementy, że mam ładnie wygładzoną twarz (pierwszy raz!) - to mówi samo za siebie! ;) Jedyny minus: niezbyt ładnie pachnie. Na szczęście po chwili zapachu już nie czuć.

- Puder sypki Studio Artist - po pierwsze: niesamowicie wydajny, po drugie: matuje twarz na bardzo długi czas, po trzecie: nie wygląda jak mąka na twarzy - o to trzeba się naprawdę postarać.

- Zestaw 3 podkładów Oriflame Beauty - to już moje drugie opakowanie - nie mam pojęcia, jak funkcjonowałam bez niego wcześniej! Żółty ładnie rozświetla cienie pod oczami, zielony zakrywa niedoskonałości i wszelkie zaczerwienienia. Pomarańczowy pomaga na drobne zmarszczki... u mnie póki co pozostaje nienaruszony ;)

Ale nie tylko kosmetykami Oriflame mazałam się w poprzednim miesiącu - pora na całą resztę ulubieńców. Pozostając jeszcze przy makijażu, upodobałam sobie dwa produkty:

- Maybelline Color Tattoo w kolorze On and on Bronze - kupiony na ostatniej promocji w Rossmanie. Genialny produkt, jeżeli malujemy się w pośpiechu - wystarczy aplikacja palcem, raz - dwa i gotowe! On and on Bronze to piękny brąz o lekko złotawym połysku - na powiece zupełnie wystarczy w pojedynkę (przynajmniej ja nie łączę go, z żadnym innym cieniem). No i nie można zapomnieć o mega trwałości Color Tattoo. Produkt na sytuacje ekstremalne!

- Rozświetlający róż do policzków Mariza (tu: nr 8 - Świetlisty róż) - moje trzecie opakowanie. Po wakacyjnej przerwie powrócił do moich łask i na najbliższy czas tak zostanie. Mogę śmiało powiedzieć, że Mariza ma w swojej ofercie świetne róże i poleciłabym je każdemu bez wahania. Powód? Łatwość współpracy - trudno zrobić sobie nimi krzywdę. ;)

Jeżeli chodzi o pielęgnację, nie mogłam pominąć mojego niekwestionowanego ulubieńca, nie tylko listopada, ale i całego roku. Chodzi o Regenerującą emulsję do rąk i ciała z woskiem pszczelim Medi Soft - używam jej na razie tylko jako kremu do rąk (i chyba pora to zmienić). Szybko się wchłania, niesamowicie regeneruje i odżywia dłonie - nie ma dla mnie niczego lepszego! Odkryta zupełnie przypadkiem przez moją rodzicielkę, emulsja ta jest odtąd stałym elementem mojego biurka. Jedynym minusem może być cena - potrafi kosztować nawet ponad 20 złotych. Na promocji można ją dostać jednak już w granicach 8-12 złotych.

Ostatni ulubieniec to Regenerum do paznokci (polecone mi przez Agwer). Szczerze? Nie miałam zbyt wielkich nadziei na to, że cokolwiek jest w stanie poprawić stan moich paznokci i skórek. Muszę jednak przyznać, że paznokcie rosną w szalonym tempie i co najważniejsze - rosną w o wiele lepszej kondycji. Myślę, że po zużyciu całego opakowania będę mogła napisać coś więcej. Póki co, jestem naprawdę zadowolona!

To tyle, jeśli chodzi o listopad - zrobienie tego podsumowania pozwoliło mi zdać sobie sprawę, że większy nacisk muszę kłaść na pielęgnację... a więc ogłaszam grudzień miesiącem pielęgnacji! Być może uda mi się go zrealizować przy pomocy berlińskich łupów... ale o tym wkrótce! ;)

niedziela, 8 grudnia 2013

Prosto od Świętego Mikołaja!

Dzisiaj post na szybko - postanowiłam pochwalić się tym, co przyniósł mi grubasek z czerwoną czapką, a co jest związane z tematyką makijażu. Radość miałam tym większą, że nie spodziewałam się jakiegokolwiek prezentu (wszystko można o mnie powiedzieć, ale nie to, że byłam grzeczna w tym roku ;)

Z książki "Makijaż z KatOsu" miałam okazję korzystać podczas warsztatów makijażu które współorganizowałam kilka miesięcy temu i już wtedy bardzo mi się spodobała. Największą zaletą tej publikacji są stylizacje makijażowe (myślę, że ten, kto oglądał KatOsu na Youtube wie, że Kasia ma głowę pełną pomysłów) m.in. makijaż dzienny, ślubny, wieczorowy, dla rudowłosej, dla zabieganej mamy czy dla kobiety dojrzałej. Dla każdego coś miłego! Część dotyczącą stylizacji poprzedza część teoretyczna - znajdziemy tam informacje, jaki makijaż stosować dla danego rodzaju cery, jak dobrać kolory cieni do powiek odpowiednie dla koloru tęczówki. KatOsu przeprowadza czytelnika przez cały proces tworzenia makijażu - od przygotowania cery, przez konturowanie twarzy, a skończywszy na nakładaniu pomadki. To książka przydatna dla osób zapoznających się dopiero ze sztuką makijażu - te z większym doświadczeniem mogą uznać część teoretyczną za całkowicie zbędną.

Od razu po otrzymaniu prezentu przeszłam do najbardziej interesujących mnie działów i tego wieczora byłam już stracona dla świata.

 Sama też zrobiłam sobie prezent - dokładniej, z okazji Dnia Darmowej Wysyłki. Ze strony ladymakeup.pl zamówiłam najnowszy numer "Make-up Trendy" w komplecie z książką "Akademia makijażu: Okazje małe i duże" Katarzyny Kozłowskiej Kołodziejskiej. Mówiąc szczerze, zależało mi tylko na czasopiśmie, którego nie mogłam nigdzie znaleźć, a książka? Pomyślałam - cóż, nie zaszkodzi - i naprawdę jestem zaskoczona jakością tej pozycji. Zawartość części teoretycznej jest podobna do tej, którą znajdziemy w książce KatOsu, jednak warto zwrócić uwagę na działy dotyczące cieniowania powiek, anatomii twarzy czy doboru makijażu do stroju. I oczywiście stylizacje makijażowe! Ich nigdy nie jest za dużo. ;)

W magazynie "Make-up Trendy" nie uświadczymy opisywania podstaw wykonywania makijażu - to pismo dla "zaprawionych w makijażowych bojach". Chociaż nie zaliczam się do tej kategorii, bardzo lubię to pismo ze względu na piękne i inspirujące sesje zdjęciowe. Ostatni numer nosi tytuł "Makijaże Fashion" - czyli pomysły, których raczej nie uda się zastosować w życiu codziennym. Być może spróbuję kiedyś wykonać taki makijaż - jestem szczególnie ciekawa, jak wyglądałabym np. z niebieską szminką na ustach! ;)

Tak jak widać - na najbliższy czas materiałów naukowych i inspiracji mam pod dostatkiem. Dziękuję Mikołaju! ;)

sobota, 7 grudnia 2013

"You're a Stone Fox!"

Te słowa Trip Fontaine wypowiada do Lux w filmie "Przekleństwa niewinności". Sposób w jakim mówił sprawił, że zapadły mi one w pamięć. W tonie głosu, zawarł wszystko, czego kobieta chciałaby doświadczyć od mężczyzny: miłość, zauroczenie, podziw, namiętność, przywiązanie. Ale co znaczyły jego słowa?

Nigdy wcześniej  nie spotkałam się z określeniem "Stone Fox". Pierwsze znaczenie, na jakie trafiłam to: "Największy komplement, jaki mężczyzna może powiedzieć kobiecie, w której jest zakochany". I dalej: "Kobieta słodka, niesamowicie seksowna, z klasą. Często tajemnicza i wydająca się być poza zasięgiem niejednego mężczyzny. Ktoś bardzo atrakcyjny."

Dla mnie to definicja ideału kobiecego piękna - może nie pełna (bo skupia się przede wszystkim na zewnętrzności, pomijając np. intelekt), jednak wystarczająca, by chcieć do tego ideału dążyć. I zasłużyć na ten największy komplement.

Pozostaje tylko pytanie - Jak to zrobić?

Cóż, artykuły z cyklu "Jak być piękną?" znajdziecie w każdym czasopiśmie dla kobiet. W każdej stacji telewizyjnej jest miejsce na magazyn "life-stylowy". Przekaz medialny jest jasny: Bycie piękną i dbanie o siebie jest banalnie proste! Jeżeli tego nie robisz - to tylko z lenistwa! I jeżeli myślisz, że nie zależy Ci na tym, by wyglądać dobrze - mylisz się.

Ale czy dbanie o siebie i osiągnięcie ideału piękna to naprawdę łatwizna?  O tym właśnie będzie ten blog: po części klasyczny:  urodowo-kosmetyczny, z recenzjami kosmetyków (dziś - naszych sprzymierzeńców), ulubieńcami i "Projektem denko", jednak bez przyjmowania pozycji guru. Chociaż na co dzień maluję się już od kilku lat, to makijażem i kosmetyki zainteresowałam się bardziej dopiero pół roku temu - więc powiem napiszę wprost: Jestem laikiem! Nie boję się pokazać, że pielęgnacja czy makijaż wcale nie są proste. Spodziewam się wielu, wielu błędów... Dlatego prowadzenie bloga traktuje raczej jako formę nauki, zapis procesu dążenia do perfekcji... przynajmniej w sferze zewnętrznej ;) Kto wie, może kiedyś będę mogła wypowiadać się z pozycji znawcy?

Tak więc rozpoczynam podróż po świecie kosmetyków - czas nauki, eksperymentów, porażek i pierwszych sukcesów. Za jakiś czas mam nadzieję być piękniejsza, mądrzejsza...po prostu być Stone Fox!

Przyłączysz się? ;)

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...